Co mi się zrymowało i zostało, czyli: owoc gruntownej czystki w moim zbiorniku na ważne świstki.
Grzegorz Sobierajski (1930) architekt-urbanista, także składacz rymów. Nakaz pracy: wykonawstwo w którym autorytet zdobywał wiedzą, umiejętnościami i szybkim przyswojeniem sobie jędrnego, dość wulgarnego żargonu. Nie mogło być inaczej, gdy trzeba było obcować i z takimi typami:
Godzinami gorszył Grześ ze Szczecinka;
głowa łysa, broda: ruda szczecinka.
Gawędy snuł jak żywe,
gramatyk Q miał ksywę,
gdyż używał „kurwa” zamiast przecinka.
(Dziś częściej to słyszy na ulicy niż kiedyś na budowie). Były to czasy niedostatku niemal wszystkiego, w tym i papieru, więc zaczął wykorzystywać najrozmaitsze świstki do notowania tego, co nie musiało mieć kopii, także rymowanek. Okazało się bowiem, że rymowanie, tak różne od codziennych czynności, jest doskonałym sposobem odreagowywania stresów. Dwa światy. Mijały lata, zmieniło się wiele, miejsca pobytu, pracy, znajomości itd. Nie zmieniła się żona, tolerująca nawyk posługiwania się świstkami. A świstki zapisane ołówkiem okazały się materiałem zapodziewającym się. I choć okazji do pisania rymowanek nie brakowało, to nie udało się odnaleźć śladów wielu z nich. W zachowywanych jest sporo absurdalnego, rubasznego, humoru; trochę: satyry, przypomnień starych powiedzonek, impresji po medialnych zdarzeniach, a także osobistych wynurzeń. Ot taki groch z kapustą, lub misz-masz, jak kto woli. Największego skupienia od składacza rymów wymagało pisanie limeryków (czasem, tylko limerykopodobnych), terapeutycznie najskuteczniejsze: bo na końcu zadowolenie. Dzięki temu uniknął takiej gafy:
Znanemu kardiologowi ze Zbaraża
zdarzyło się coś, co rzadko się przydarza.
Uważnie wsłuchał się w tętna ton,
z radością orzekł: serce jak dzwon.
Usłyszał: - To co mam iść do ludwisarza?
Zachętami do układania rymowanek były rozbawienia i pochwały, nie tylko bliskich, ale i nieznajomych. Zdarzyło się też, że wysłany do „Gazety Wyborczej” limeryk, został wydrukowany. Więc pisał i pisze choć:
Starość.
Zżymał się dziadek: Chłopaku,
niby złota jesień, ale chyba z tombaku.